Ultrasi w kajaku

Ultra maratończycy w kajaku. Tak naprawdę nie wiadomo kiedy ich spotkamy. Trening wodnego maratończyka to odcinki trzydziesto- i więcej kilometrowe. Na  zawodach trzeba za jednym „podejściem”  przepłynąć od 40 do nawet przeszło 400 !!! kilometrów. Przedstawiamy przyjaciela spod znaku wiosła – Piotr Rosada. Możemy śmiało powiedzieć, najbardziej utytułowany Ultramaratończyk w Polsce, ścisła czołówka świata. Opowie nam o swojej pasji.

Czy można kajakiem non stop przepłynąć 50 km i więcej? Otóż można. Najlepszym przykładem na to jest Rekord Guinnessa w 24-godzinnym pływaniu po płaskiej wodzie ustanowiony w lipcu 2019 przez naszego rodaka Sebastiana Szubskiego. Ktoś powie, że to wyjątek, owszem będzie miał rację, bo Sebastian w tym względzie jest wyjątkowy, ale nie jedyny. Tylko w naszym kraju, który niestety nie należy do specjalnie wybitnych w tej materii, osób „trudniących” się tym, wymagającym czasu, determinacji i wielu wyrzeczeń, rzemiosłem są dziesiątki. Na świecie, w krajach wysoko rozwiniętych, gdzie zamożne społeczeństwo ma dużo więcej wolnego czasu na poświęcenie się swoim pasjom, sprawa z kajakarstwem długodystansowym, bo chyba tak należałoby je nazwać, przedstawia się dużo korzystniej. Nie tylko zamożność społeczeństwa, ale przede wszystkim duża kultura sportowa może mieć duże znaczenie na rozwój tej niszowej dyscypliny.

Doskonałym przykładem tutaj może być Estonia, gdzie co roku, wczesną wiosną rozgrywany jest maraton kajakowy, na dystansie 100 km, o nazwie Vohandu Maraton. Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie fakt, że co roku bierze w nim udział około tysiąca jednostek pływających i to wszystko w tak małym liczebnie kraju. Zaznaczyć też należy, że zdecydowana większość uczestników nie przynależy do klubów sportowych, są to zwykli amatorzy rozmiłowani w kajakarstwie i stawianiu sobie ambitnych celów. Bardzo ciekawą imprezą, w której też miałem okazję uczestniczyć, jest rozgrywany w Niemczech Weser-Marathon. Ja płynąłem akurat na najdłuższym 135-cio kilometrowym dystansie, ale były też i dwa krótsze dystanse.

Jednakże ciekawostką było to, że płynęliśmy rzeką pokaźnych rozmiarów, pozbawioną jakichkolwiek przeszkód, dzięki czemu w tej imprezie udział brało dużo wieloosobowych sportowych łodzi wiosłowych. Również w tej imprezie udział brały setki, jak nie tysiące, osób.

Jednakże są też imprezy dla wąskiego grona „ultrasów”, jedną z nich niestety była, bo już jej nie ma, impreza pod nazwą M24KC w szwedzkim Malmo. Polegała ona na pływaniu na ponad cztero kilometrowej trasie po kanałach wewnętrznych miasta Malmo. Czas na pokonanie jak największej liczby tych pętli wynosił 24 godziny. Stoper włączano o 9:00 i wyłączano o tej samej godzinie dnia następnego. Każdy sam decydował, jak długo pływa i kiedy robi przerwy, mniej ambitni mieli też możliwość przespania się w nocy w klubie kajakowym.

Najbardziej wytrwali przepływali podczas tych 24 godzin ponad 200 km. Mój rekord trasy przez dwa lata wynosił tam 216,950 km, ale potem zawitał do Malmo Sebastian Szubski, który wywindował ten rekord do ponad 230 km. Trzeba się pochwalić, że Polacy przez wiele lat odgrywali w tej imprezie pierwszoplanowe role. Drugą, moim zdaniem najbardziej ekstremalną imprezą, w której wielokrotnie brałem udział, był wyścig na Łotwie pod nazwą GAUJA XXL. Przez pierwsze lata wyścig odbywał się na dystansie tylko 310 km.

Ruszano wieczorem, a kończono najczęściej nad ranem … trzeciego dnia. Płynęło się prawie dwie noce i jeden dzień, ale żeby nie było za trudno, to organizator przewidział dwie obligatoryjne półgodzinne przerwy po każdej setce, które odliczano od ogólnego czasu. Dwa razy ukończyłem ten wyścig, raz się wycofałem w połowie, aż organizator postanowił podnieść poprzeczkę. Wszystkim, na których te 310 km przestało już robić wrażenie, zafundował dystans 420 km non stop. Podjąłem wyzwanie trzykrotnie, przez 3 lata z rzędu, za każdym razem poprawiając wynik.

Dwa pierwsze razy, żeby wygrać nie musiałem specjalnie się spieszyć, gdyż konkurencja nie była specjalnie wymagająca, pozwoliłem sobie nawet dwa razy na krótki sen. Za trzecim razem miałem godnego siebie konkurenta w postaci Dainiusa Jaraminasa z Litwy. Wiedziałem, że tym razem zwycięzca wywinduje rekord trasy w kosmos, a żeby tego dokonać nie ma mowy o żadnym spaniu. Start 8:00 w piątek rok 2018. Ruszyłem mocno, przez około 130 km byłem pierwszy, ale dopiero gdy zatrzymałem się, żeby przebrać się w cieplejsze ubranie na noc i zobaczyłem przepływającego obok mnie Dainiusa. Zorientowałem się, jak mała dzieliła nas odległość i to po całym dniu płynięcia kajakiem. Trudno trzeba płynąć dalej przed nami jeszcze prawie 300 km, noc i wszystko może się wydarzyć.

Następny postój na przebranie się po 250 km i wówczas dowiedziałem się, że znów jestem pierwszy, gdzieś w otchłaniach ciemności musiałem minąć Dainiusa, nawet o tym nie wiedząc. Przede mną dzień i w końcu trochę majowego słońca, trzeba to wykorzystać. Niestety pod wieczór musiałem zmierzyć się przez parę godzin z przeciwnym wiatrem. Kiedy wyprzedzał mnie turysta na polietylenowym kajaku, zdałem sobie sprawę jak jestem wykończony. Do mety jeszcze 60 km, krótka przerwa na posiłek bez wychodzenia z kajaka, szybko, bo zaraz będzie ciemno.

Nastały znowu ciemności, wielki oświetlony most, 40 km do mety, muszę stanąć i wyjść z kajaka. Na szczęście jest moja żona i obsługa techniczna mojego rywala, bo nie wyszedłbym chyba sam z kajaka. Ogromne trudności z utrzymaniem równowagi. Siku, coś do ust i odpływam w kompletną ciemność, nieświadomy tego, jak blisko jest mój rywal. Dopiero na drugi dzień dowiedziałem się, że gdy odpływałem spod tego mostu pokazały się jego światła na kajaku, był za mną może 5 minut. Ostatnie godziny to walka ze snem, własną bezsilnością i zimnem. Wszystkie lampki na pulpicie paliły się już na czerwono, w baku głęboka rezerwa.

Przez około godzinę podświadomie widziałem już metę, wszystkie nawet najmniejsze światła w oddali mi ją przypominały, niestety szybko docierało do mnie, że to jeszcze nie koniec. Już zaczynałem się obawiać, że ją w końcu minę. Dopłynąłem do mety tylko dlatego, że wiedziałem, jak stanę wcześniej to zamarznę i już nigdy więcej nie ruszę. Pokonałem 420 km non stop. Byłem pierwszy, czas 42 godziny 10 minut. Żeby opisać mój stan fizyczny w tamtej chwili, potrzebny byłby lekarz patolog. Przez pół godziny trząsłem się z zimna, będąc w saunie. Gdy w końcu odzyskałem umiejętność ruchową, łyknąłem 2 mocne tabletki od bólu i poszedłem chwiejnym krokiem do namiotu spać.

Obawiam się, że gdyby kajakarstwo długodystansowe ograniczało się tylko do tak ekstremalnych doznań, byłoby rozpatrywane wyłącznie w kategoriach stricte naukowych. Byłoby również przeznaczone dla tak wąskiego grona ludzi, że aż niezauważalnego. Ale tak na szczęście nie jest. Od wielu lat na naszym krajowym, kajakowym podwórku rozgrywane są w formie rekreacyjno – sportowej, maratony kajakowe dla wszystkich, zawodowców, amatorów i zwykłych turystów. Wszystkich ich łączy pasja do współzawodnictwa i kajakarstwa w czystej niewymuszonej sukcesem formie. Inicjatywa ta powstała już ponad 10 lat temu, zapoczątkowała ją grupa prywatnych osób niezwiązanych w żaden sposób ze związkami, klubami i tym podobnymi strukturami.

Działają pod nazwą CANOA CUP i są całkowicie niezależni. Jedyna poważna zależność wiąże ich z uczestnikami, to dla nich to robią i tylko jeśli ich zabraknie cykl maratonów kajakowych pod nazwą Canoa Cup zawiesi swoją działalność. Póki co nie ma powodów, aby o tym myśleć. W roku 2023 odbędzie się już 10-ta, jubileuszowa edycja Canoa Cup. Na tę okoliczność przygotowanych jest 10 maratonów, zaczynamy w maju, kończymy we wrześniu. Dystanse w zależności od maratonu, od 47 do 116 km. Trudności też są mocno zróżnicowane, od wartkich wąskich rzek usianych zwałkami, poprzez leniwe duże rzeki, aż na stojącej wodzie kończąc. Lokalizacja imprez to województwa: zachodniopomorskie, pomorskie, warmińsko – mazurskie, łódzkie, mazowieckie, lubelskie.

Uczestnicy biorący w nich udział zjeżdżają się praktycznie z całej Polski. Średnia ich wieku należy już do kategorii zaawansowanej, ale zdarzają się również ojcowie z niepełnoletnimi synami. Ogromnego kolorytu dla tego towarzystwa dodają oczywiście panie, które przede wszystkim w pojedynkę stawiają czoła trudom tychże maratonów. Wielu z nas, bo sam również się do tego grona zaliczam, kiedyś coś tam trenowało, niekoniecznie kajakarstwo. Niektórzy jeszcze do dzisiaj startują w maratonach biegowych czy nawet triatlonach. Różne formy aktywności fizycznej, jakim nasze organizmy są poddawane od wielu lat, często najmłodszych, pozwalają nam na sprostanie trudnym zadaniom, czasami potwornemu zmęczeniu i bólowi, jakie towarzyszą wielogodzinnej sportowej walce w kajaku. Rywalizujemy każdy z każdym, ale przede wszystkim sami ze sobą, z własnymi słabościami, lękami, brakiem wystarczającego doświadczenia, które mogłoby dać nam więcej komfortu. Stawiamy przed sobą nowe cele, próbujemy poprawiać życiówki. Nie zawsze wszystko wychodzi tak, jakbyśmy sobie tego życzyli, nawet pomimo włożenia w to wcześniejszego ogromu pracy, zaangażowania i wyrzeczeń. Jednakże nikt z nas nie załamuje się tymi drobnymi niepowodzeniami. Najważniejsza jest satysfakcja z tego, że się próbowało i dało się z siebie wszystko, na co nas było w danym momencie stać.

Nie będąc powiązanymi z żadnymi organizacjami związkowymi, staramy się tzw. systemem gospodarczym, bez wchodzenia w extra koszty, tak zorganizować imprezy, aby uczestnicy mieli zapewnione podstawowe świadczenia, takie same jak na wielkich światowych imprezach masowych. Oczywiście brakuje nam tej wielkiej, nadmuchanej do granic wytrzymałości, bardzo kosztownej, oprawy medialnej. Brakuje nam też reklamy w masowych środkach przekazu, na jaką organizatorzy wielkich imprez mogą sobie finansowo pozwolić. Mimo to, dzięki mediom społecznościowym, zaangażowaniu i determinacji staramy się dotrzeć do jak największej grupy ludzi. Staramy się też pozyskiwać sponsorów, często są to zaprzyjaźnieni kajakarze, którym leży na sercu to co robimy. Jako Stowarzyszenie Kajakowe Canoa Cup, możemy też ubiegać się o dotacje i darowizny, a przede wszystkim być zaufanym partnerem dla jednostek samorządowych. Jedną z nich jest Powiat Białogardzki, który wspiera nas już od jakiegoś czasu. Dzięki pomocy darczyńców jesteśmy w stanie przeznaczyć niemałą część naszych finansów na nagrody dla uczestników. Nagrody, które bardzo często otrzymują nie tylko zwycięzcy, ale też wylosowane z grona wszystkich zawodników, przypadkowe osoby. Uważamy, że taki system nagradzania uczestników jest dodatkową, choć nie podstawową, mobilizacją do wzięcia udziału w naszych imprezach. Rzeczą nadrzędną z całą pewnością jest chęć sprawdzenia się, udowodnienia czegoś sobie a może też i innym, dobra zabawa i towarzystwo ludzi odbierających na tych samych falach. Jeśli choć trochę zainteresował Cię ten artykuł, to wejdź na stronę www.canoa.com.pl i zostań kajakowym ultrasem.
Piotr Rosada, foto – Canoa Cup