Maciek Koziara, człowiek wielu dyscyplin sportowych, jedną z pasji jest wioślarstwo, które poznał mieszkając, studiując i pracując w Australii. Przejechać na rowerze 300 km jednym „rzutem” – proszę bardzo. Pojechać do Brazylii na spotkanie międzynarodowe, by pogłębiać tajniki sztuki walki Capoeira, oczywiście.

Moja przygoda z wioślarstwem zaczęła się niedawno, na początku 2018 roku, gdy mieszkając w Brisbane w Australii, przeprowadziłem się do leżącej nad rzeką dzielnicy West End. Wtedy wróciłem do biegania i właśnie podczas przebieżek wzdłuż rzeki obserwowałem wioślarzy na wodzie. Na początku traktowałem to jako ciekawostkę, nie biorąc nawet pod uwagę, że mógłbym kiedyś spróbować, przecież to elitarny sport myślałem, widząc oczami wyobraźni regaty Oxford-Cambridge. Jednak po jakimś czasie coraz częściej wracała myśl do mojej głowy, że może jest szansa, żeby dorosła osoba spróbowała i zobaczyła, o co w tym wioślarstwie chodzi. W ten sposób trafiłem w internecie na kilka kursów „Learn to Row”, wybrałem klub, który znajdował się najbliżej mojego domu, niecały kilometr spacerkiem. I tak w marcu pojawiłem się na pierwszym treningu w klubie Brisbane & GPS Rowing Club – jak się później dowiedziałem, jednego z najstarszych klubów w Brisbane (założony w 1885 roku).
Na pierwszych zajęciach pojawiło się pięciu młodych duchem i doświadczeniem adeptów wioślarstwa. Zajęcia były „na sucho” – zapoznanie się ze sprzętem, sekwencja ruchów na ergometrze, zasady poruszania na wodzie. Na rzece Brisbane, wijącej się jak wąż, jest bardzo duży ruch. Przez całą długość w granicach miasta pływają promy tzw. CityCat, które „zszywają” obydwa brzegi miasta i pomagają w komunikacji miejskiej, pływają ludzie na skuterach wodnych, kajakach, motorówkach i oczywiście łodziach wioślarskich. Na pierwszych zajęciach oczywiście nie mogło też zabraknąć pytania z naszej strony: a co z tymi rekinami? W rzece Brisbane, w związku z bliskością oceanu wraz z przypływem wpływają żarłacze tępogłowe (ang bull sharks). Odpowiedź? żeby się nimi nie przejmować, bo raczej atakują mniejsze zwierzęta. Później znalazłem informację, że w 2017 roku rekin zaatakował skiffistę i zostawił ślady zębów na łodzi.
Na kolejnych trzech zajęciach zeszliśmy na wodę z trenerem i ćwiczyliśmy podstawy.
Po 4 zajęciach kurs się skończył i zostaliśmy zapisani na 2 miesiące do grupy przejściowej. Te zajęcia były już głównie prowadzone przez mastersów-wolontariuszy, przekazywali nam swoje uwagi, a my wpatrywaliśmy się jak oni wiosłują. Po tym czasie mastersi dawali znać trenerom, którzy początkujący wystarczająco opanowali już podstawy i mogą zostać zapisani do sekcji masters. Po zakwalifikowaniu do mastersów wraz z członkostwem w klubie dostałem stanową licencję masters w tym ubezpieczenie OC sprzętu, z którego korzystałem. Nawet gdy odwiedzałem inny klub i korzystałem z ich łodzi, były one objęte tym ubezpieczeniem.
Treningi masters odbywały się 3 razy w tygodniu – wtorki, czwartki i soboty o 5 rano, żeby przed pracą móc jeszcze bez pośpiechu udać się na kawę z innymi członkami klubu. Zimą świtało dopiero, jak przybijaliśmy do pomostu, więc obowiązkowo na łodziach były światła ostrzegawcze. Treningi nie były prowadzone przez trenerów, chyba, że stworzyła się osada, która szykowała się do regat, np w Brisbane w zimę odbywa się seria regat „Winter series” i umówiła się z konkretnym trenerem, żeby przyjrzał się postępom w treningach.
Jako nowy członek klubu zwykle uzupełniałem braki w osadach, gdy ktoś nie mógł przyjść na trening. Moim zadaniem było podpatrywanie bardziej doświadczonych wioślarzy i słuchanie ich porad. Czasem schodziłem na debla z drugim kolegą, który zaczął treningi w mniej więcej tym samym czasie co ja.
Jako, że rzeka Brisbane wpływa do oceanu, to przypływy oceaniczne wdzierają się rzeką w głąb lądu. Przed zejściem na wodę, poza przygotowaniem łodzi na kobyłkach, trzeba było spojrzeć, w którą stronę płynie woda, jaka jest głębokość fali wezbraniowej i o której godzinie przypływ zamieni się w odpływ. Te informacje wpływały na decyzję, w którym kierunku rozpocząć trening, czy najpierw z prądem, czy pod prąd, czy w kierunku miasta, gdzie jest większy ruch i więcej mostów czy raczej w przeciwnym kierunku. Również kierunek przybijania do pomostu był różny za każdym razem, przybijało się zawsze pod prąd.
Na koniec mojego pierwszego sezonu wioślarskiego, tuż przed powrotem do Polski, zadebiutowałem w regatach wioślarskich – Head of The Brisbane. W tych regatach startują różne osady, nie tylko ósemki, a dystans to 9.5 km z nawrotką w połowie. Nasza osada 4x składała się z dwóch doświadczonych mastersów, obydwu o imieniu Ian i w wieku ok. 60-70 lat i nas dwóch początkujących. Na metę dopłynęliśmy na drugim miejscu i wtedy pierwszy dowiedziałem się o przelicznikach wiekowych, gdy spadliśmy na trzecie miejsce. Mój pierwszy sezon wioślarski uznaję za udany, dużo się nauczyłem, poznałem nowych wspaniałych ludzi i pokochałem ten sport.
Maciej Koziara