Morze, to zupełnie inna bajka ….
Morze, to zupełnie inna bajka …. juniorzy też już to wiedzą
Walia, Saundersfoot – 2022 r
World Rowing Coastal Championships
Ktoś, kiedyś powiedział, że zmiana łodzi wioślarskiej torowej na morską to, jak przesiąść się z kajaka sprinterskiego na górski. Motocykla wyścigowego na krosowy. Zdecydowanie coś w tym jest. Możemy jednak śmiało powiedzieć, wioślarstwo morskie zaczyna gościć na stałe w życiu wioślarzy kraju nad Bałtykiem. Należy pamiętać o sukcesach w tej materii, złotym 2020 r. i brązowym 2021 r. medalach Mistrzostw Europy zdobytych przez Macieja Zawojskiego (AZS-AWF Warszawa). Znaczy, szlaki przetarte. Wyjazd na zawody rangi Mistrzostw Świata dla młodego zawodnika, juniora to wydarzenie wielkiej wagi. Zwłaszcza gdy następuje z zaskoczenia, bez możliwości przygotowania technicznego i mentalnego. Wrażeń „pełne kieszenie” – red
Polskę reprezentowali:
Juniorzy w składach:
1. Patryk Ciszek (CJM1x)
2. Klaudia Waśkiewicz (CJW1x)
3. Manula Juraszyńska, Maryla
Juraszyńska (CJW2x)
Seniorzy w składach:
4. Maciej Zawojski (CM1x)
5. Agnieszka Kobus-Zawojska (CW1x)
6. Maciej Zawojski, Agnieszka
Kobus-Zawojska (CMix2x)
Kiedy trener zapytał Marylę, Klaudię, Patryka i mnie czy chcielibyśmy jechać do Walii na mistrzostwa świata w wioślarstwie morskim, byłam bardzo podekscytowana. Mistrzostwa świata? To można tak po prostu pojechać i wystartować? – tak pomyślałam. Oczywiście wszyscy od razu się zgodziliśmy. Taka okazja może się szybko nie powtórzyć.
Zaczęło się pakowanie. Każdy wiedział jakie ubrania zabrać na zwykłe, torowe straty, ale morze to co innego. Wiedzieliśmy, że na pewno będzie zimno, ale przecież i tak będziemy musieli wejść, chociaż po kolana do wody, więc długie legginsy nie były dobrym pomysłem. Pozostawała też kwestia ilości bagażu. Chcieliśmy wziąć jak najmniej, ponieważ taki wyjazd na własną rękę zapowiadał się dość kosztownie. Było dużo zamieszania, pakowania wszystkiego do wspólnych walizek, przepakowywania, sprawdzania ile ważą i ponownego przepakowywania. Skończyło się na jednej dużej walizce i dwóch małych.
Samolot mieliśmy późnym popołudniem, a wylądowaliśmy późnym wieczorem. Wtedy zaczęły się negocjacje w sprawie wypożyczenia samochodu. Nie mógł być za mały (no bo te walizki) ani za drogi. Po prawie godzinie udało się wypożyczyć taki, że w bagażniku idealnie mieściły się bagaże. Niestety plecaki wzięliśmy na kolana, przez co na tylnych siedzeniach było ciasno. Trenerowi zajęło chwilę przyzwyczajenie się do ruchu lewostronnego, ale bez kłopotów dojechaliśmy do wynajętego domku kempingowego i natychmiast poszliśmy spać. Następnego dnia czekał nas trening.
Rano odebraliśmy pakiety startowe i zapisaliśmy na trening. Godziny treningów były ścisłe, ponieważ bardzo wielu zawodników chciało jeszcze potrenować, poznać teren. Przypadła nam czternasta. Cały poranek był na czczo, ponieważ nie mieliśmy z podróży żadnego jedzenia. Po zakończeniu formalności wybraliśmy się więc na zakupy do śniadania i obiadokolacji.
W sklepie był trudny wybór. Wszystkie produkty podobne, ale żaden nam znany. Nie wiedzieliśmy co będzie dobre. Pieczywo z wyjątkami było tylko tostowe. Spędziliśmy w sklepie ponad pół godziny, ostatecznie biorąc pierwsze lepsze produkty śniadaniowe oraz makaron, cebulę, śmietanę i łososia na obiad.
Gotowanie razem w małej kuchni w domku kempingowym jest jednym z lepszych wspomnień z tego wyjazdu. Mnóstwo śmiechu i zabawy, a przy okazji okazało się, że trener jest całkiem niezłym kucharzem. Oczywiście wypiliśmy wspólnie herbatę, co stało się od tej pory naszym porannym zwyczajem. Po śniadaniu okazało się, że już trzynasta i trzeba się zbierać na trening. To było późne śniadanie. Rano, będąc w sklepie, w miasteczku, widzieliśmy morze bardzo blisko brzegu. Kiedy przyjechaliśmy na trening, ukazał się całkiem inny krajobraz – szeroka plaża, morze dwieście metrów dalej. Pływy były naprawdę duże. Odpływ pozostawiał po sobie długą płaszczyznę mokrego piasku usianą drobnymi muszelkami. Buty przemokły nam od razu, więc je zdjęliśmy. Podeszliśmy do stanowiska, gdzie można było wypożyczyć łódki na trening. Sam właściciel znanej Firmy produkującej łodzie wioślarskie był obecny i je wypożyczał. Kiedy mieliśmy już przydzielony sprzęt, podeszło do nas dwóch bardzo miłych panów, żeby opowiedzieć, jak „działa” plaża – godziny pływów, miejsca trenowania. Ostrzegli nas również przed długimi, cienkimi i ostrymi muszlami, które mogły zranić stopę. Nasunęło nam się więc pytanie, czy biegać w skarpetkach, czy na boso. Skarpety, chociaż częściowo chroniły przed skaleczeniem lub otarciem nóg.
Ja i Klaudia byłyśmy zwolenniczkami biegania na boso, ale Patryk i Maryla woleli skarpety.
Chłodno był tylko na początku. Na treningu chyba jeszcze nigdy tak się dobrze nie bawiłam. Może warto zacząć od tego, że sprzęt do wioślarstwa morskiego zupełnie różni się od klasycznego. Łódka jest bardzo szeroka, prawie niewywrotna, płaska na rufie, żeby woda mogła się spokojnie wylewać. Za to dziób ma bardzo wysoki, żeby mógł ciąć fale oraz wbijać się w brzeg. Wiosła też są grubsze.
Zupełnie inny jest też przebieg startu, przede wszystkim w beach sprincie. Na deblu szlakowy startuje z odległości 30-50 metrów od łodzi (zależało od pływu) biegiem po plaży. Na dźwięk startu noskowy wsiada do łodzi i ustawia się w gotowości do ruszenia od razu po tym, jak szlakowy do niej wskoczy. Łódź jest trzymana przez jedną dodatkową osobę, która pilnuje by biegnący, mógł dobrze złapać wiosła. Następnie jest dwieście pięćdziesiąt metrów slalomu w głąb morza. Są trzy bojki. Za każde nieprawidłowe ominięcie dodawane jest trzydzieści sekund do czasu końcowego. Po trzeciej boi trzeba obrócić łódź i wrócić po prostej. Potem, we właściwym momencie (złapanie tego momentu wymaga oddzielnych treningów), noskowy musi wyskoczyć z łodzi i z całych sił, które mu jeszcze zostały biec sprintem do mety po piachu. Meta to jest to samo miejsce co start. zawodnik musi pamiętać, by z dobrej strony minąć flagę postawioną na jego drodze.
Na treningu trenowałam z Marylą start i dobijanie. Pływanie po morzu zostawiliśmy swojemu losowi. Szybko zrozumieliśmy, że osoba pomagająca w starcie musi ustawić się po dobrej stronie wiosła, żeby jak najmniej przeszkadzać we wsiadaniu lub raczej wskakiwaniu. Na wsiadaniu traci się najwięcej czasu, więc trzeba opracować jak najszybszy sposób. Było to trudne, ale nie najtrudniejsze.
Wyskakiwanie z łódki było jeszcze cięższe. Plaża była bardzo płaska i nawet w miejscu, gdzie zaczynała się woda, przy dobijaniu był moment, że wiosła zahaczały o piach, ale łódź jeszcze płynęła. Dla kogoś, kto nie ma do czynienia z wioślarstwem morskim na co dzień, bardzo trudne było wyłapanie momentu, w którym trzeba wyskoczyć. Podczas jednej próby wyskoczyłam za wcześnie. Wywróciłam się. Jednak łódź dalej płynęła w moim kierunku. Maryla w ostatniej chwili podniosła wiosło, a ja zanurkowałam pod wodę, żeby nie zostać uderzona w głowę. Z drugiej strony frustrujące było oczekiwanie przy dobijaniu, aż łódka się zatrzyma. Miałam wrażenie, że marnujemy czas, a jednocześnie wiedziałam, że wcześniejszy wyskok tylko nas spowolni.
Po dwóch z rzędu udanych wyskokach trener przerwał trening, żebyśmy zostały z dobrym wspomnieniem na start. Poza tym kończył nam się treningowy czas. Spędziliśmy tam prawie dwie godziny, ponieważ pomimo wytyczonych godzin tego dnia było jeszcze mało osób i mogliśmy przetrzymać sprzęt dłużej. Kiedy już chcieliśmy wracać, okazało się, że żadne z nas nie wzięło ubrań na zmianę.
Byliśmy przemoczeni i brudni od piasku. Po wykąpaniu się i zjedzeniu obiadokolacji trener wyciągnął nas na spacer nad morze, mówiąc o tym, że to „ruch spontaniczny”, który pomaga utrzymywać i wyrabiać formę. Do plaży mieliśmy około trzech kilometrów. Było już ciemno i trochę chłodno, za to ulice były bardzo ciche. Niezwykle przyjemnie było spacerować w takim spokojnym otoczeniu.
Następnego dnia schemat był podobny, tylko tym razem na treningu rzeczywiście musieliśmy pilnować czasu, ponieważ przyjechało więcej zawodników i zawodniczek. Tego wieczora stres już dawał się we znaki, ale obecne było również podekscytowanie. W końcu to było coś innego od wioślarstwa, które uprawialiśmy na co dzień. Wreszcie nadszedł dzień startów. Byłam cała zestresowana, ale też pełna oczekiwania na to, jak będzie. Założyliśmy lajkry reprezentacji Polski, otrzymane na obozie kadrowym. Kiedy przyjechaliśmy na miejsce, woda była prawie płaska, pojawiały się tylko drobne fale. Uff, tak chyba lepiej na początek. Próbowaliśmy ustalić kiedy, startujemy. Okazało się, że nie mamy dużo czasu, ponieważ do mojego i Maryli startu zostało tylko pół godziny. I wtedy zaczął się chaos. Łodzie były przydzielane, ale wiosła trzeba było mieć swoje albo wypożyczyć z innego miejsca. Nikt z nas nie wiedział skąd je wziąć. Nawet trener. W końcu dowiedzieliśmy się, że kawałek dalej jest właściwe stanowisko by je pozyskać. Ja i Maryla zostałyśmy, żeby się rozgrzać, a reszta pobiegła po wiosła. Kiedy zostało dziesięć minut do startu, a oni dalej nie wracali, byłyśmy pewne, że już nie wystartujemy. Zdążyli, odetchnęłam z ulgą. Maryla poszła na miejsca startu, a ja z trenerem zostałam przy łodzi. Zostało pięć minut. Łódź stała już tuż przy wodzie, żeby na sygnał można ją było położyć na małych falach. Nagle podbiegła do mnie dziewczyna, wyglądała na trochę starszą ode mnie. Widać było, że jest z personelu. Zapytała po angielsku, gdzie jest moja opaska. W tamtym momencie poczułam się kompletnie zagubiona. Jaka opaska? Chyba trochę spanikowałam. Dziewczyna zauważyła to. Mimo świadomości jak mało czasu mi zostało, zaczęła mi spokojnie tłumaczyć, że potrzebuję opaski na kostkę, żeby można było zmierzyć czas. Podała mi taką. Potem zapytała, gdzie jest moja szlakowa. Nie widziałam nigdzie Maryli, więc odpowiedziałam, że musi być gdzieś przy starcie i że ma lajkrę polski tak jak ja.
Pobiegła, żeby jej poszukać. Nie wiedziałam, czy ją znalazła. Pozostawało mi mieć nadzieję, że tak.
Dostaliśmy sygnał, że możemy położyć łódkę na wodzie. Rozległ się sygnał obwieszczający start. Wskoczyłam do łodzi i włożyłam pióra do wody, gotowa zacząć wiosłować, jak tylko Maryla dobiegnie, zajmie miejsce w łodzi, chwyci wiosła. Dobiegła. Ruszyłyśmy.
Emocje pod sufit. Mało pamiętam z samej jazdy. Jedyne co mi utkwiło w głowie to myśl, żeby płynąć równo za Marylą. Pamiętam też, że na końcowym sprincie paliły mnie mięśnie nóg. Potem był koniec. Dowiedziałam się później, że Maryla dostała swoją opaskę. Pomogła jej jedna dziewczyna i pewien bardzo miły, opanowany człowiek, dzięki któremu Maryla umiała zachować spokój.
Pierwszy start był za nami. Póki co można powiedzieć, ścigałyśmy się same ze sobą, ponieważ pokonywałyśmy tor na czas. Po tych czasach sędziowie dobierali po tych po dwie osady do następnych sprintów. Która wygra, przechodzi dalej, przegrana – odpada. Było jeszcze trochę czasu do startu.
Poszliśmy razem zwiedzić okolice toru. Niedaleko był namiot dla zawodników, w którym były ergometry do rozgrzewki albo rozwiosłowania. Obok rozłożyła się ekipa studentów z różnymi wagami i miarkami, żeby mierzyć budowę oraz skład tkankowy zawodników, którzy wyrazili zgodę na badania. Odpoczęliśmy tam chwilę, Klaudia nawet wsiadła na ergometr.
Kiedy wróciliśmy na plażę, znalazł nas trener, lekko rozemocjonowany – pytał gdzie byliśmy skoro za chwilę Maryla i ja mamy start.
Tym razem obyło się bez biegania i szukania wioseł. Opaska była zbędna, ponieważ teraz trzeba po ostatnim sprincie wcisnąć przycisk, który leżał na piasku. Kto pierwszy naciśnie, ten wygrywa.
Znów emocje przejmują głowę. Z tego biegu też niewiele pamiętam. Jedyne wspomnienie to myśl, mimo że przegrywamy to i tak popłyniemy do końca najlepiej, jak potrafimy.
Z powodu przegranej, to było miejsce i moment, w którym kończyły się dla nas zawody. Za to dla Patryka i Klaudii dopiero się zaczynały. Ich pierwszy start był dopiero teraz. Muszę przyznać, że kibicowanie im było równie ekscytujące co sam start. Obydwoje przeszli dalej. Drugi start mieli dopiero po południu. Pojechaliśmy na chwilę do domu, żeby odpocząć i coś zjeść, a potem wróciliśmy na plażę. W tym czasie pogoda zdążyła się popsuć. Rano świeciło słońce i było ciepło.
Po południu padał deszcz i było bardzo zimno. Patryk i Klaudia musieli się cały czas ruszać, żeby zachować względne ciepło. Obydwoje odpadli w tej rundzie, ale emocje były bardzo silne. Patryk mówił, że przed startem miał tętno sto siedemdziesiąt! Nie sprawdzał tętna w trakcie biegu na szczęście.
Najciekawszą częścią bycia „pomagierem” było wskazywanie kierunku. Płynie się skierowanym plecami w stronę slalomu, a przecież trzeba wiedzieć, kiedy zacząć skręcać, a kiedy płynąć prosto, jednocześnie nie spowalniając łódki obrotem głowy. Dlatego osoby na brzegu pokazują kierunek rękami skierowanymi
w bok albo w górę. Odpowiedzialna rola.
Po startach wróciliśmy do domku kempingowego odpocząć po dniu pełnym wrażeń.
Wyjazd był zaplanowany za dwa dni, zawody dalej trwały. Spędziliśmy je na wspólnych spacerach i zwiedzaniu, oglądaniu mistrzostw, gotowaniu i graniu w gry zespołowe. Bawiliśmy się obecnością w tym miejscu. Wspominam spacer na wschód słońca, który odbyliśmy ostatniego dnia. Co ciekawe, żadne z nas nie miało problemu ze wstaniem tego poranka. Zwykle pobudka to największy wysiłek dnia.
Mieliśmy wiele przemyśleń po tym wyjeździe. Nie jechaliśmy tam, żeby coś wygrać. Nie trenowaliśmy wioślarstwa morskiego, a przyjechało tam dużo o wiele bardziej doświadczonych zawodniczek i zawodników. Pojechaliśmy po przygodę i doświadczenie. Dało nam to nową perspektywę na wioślarstwo i sport sam w sobie oraz jeszcze dobitniej pokazuje, że sport wyczynowy może być dobrą zabawą. No i scaliło jeszcze mocniej nasze przyjaźnie.
Manula Juraszyńska