Dziennik pokładowy
Poznajcie osobę nietuzinkową. Reprezentantka bardzo niszowej „dyscypliny” – turystyki wioślarskiej Maria Braun (FB – Bloody Mary Dziennik Pokładowy). Wyjątkowa postać, pełna pasji i zaangażowania.
Mario, serdecznie dziękuję, że dałaś się namówić na ten wywiad. Czasu mamy mało, więc do rzeczy.
Powiedz nam coś o sobie.
– Mam 45 lat, trójkę nastoletnich córek, męża, biznes. Własna firma, więc wydawałoby się, że mam czas na długie wyjazdy. Otóż nic bardziej mylnego. Czasu ciągle za mało, a marzeń i planów coraz więcej!
Powiedz nam, skąd u Ciebie pasja wioślarska?
– Pochodzę z Torunia, od dziecka widziałam wioślarzy na Wiśle i korciło mnie, żeby spróbować. Jestem z wodniackiej rodziny od kilku pokoleń. Pływanie, żeglarstwo, windsurfing, kajaki, pontony, wszystko, co z wodą związane zawsze było mi bliskie. Życie zaczyna się po 40! Dzieci już trochę odchowane, więc uznałam, że czas zrobić coś, o czym od zawsze marzyłam. I padło na wioślarstwo. Pierwszy sezon pływałam w WTW Warszawa, bakcyla połknęłam już po pierwszym treningu na ósemce. W kolejnym sezonie zmieniłam klub na warszawskie TWDW i tu pływam do dzisiaj.
Wioślarstwo kojarzy się ze sportem, Ty poszłaś w kierunku turystyki dlaczego?
– W swoim drugim sezonie, czyli 2018 roku pożyczyłam tzw. hamburkę (krótsza i szersza, stabilniejsza łódź wioślarsko – spacerowa, swoją świetność przechodziły w latach 20 i 30 zeszłego stulecia – red.) 3 – osobową i popłynęliśmy całą rodziną z TWDW do Plaży Romantycznej (Wisła, ok. 20 km w obie strony – red.). My z mężem wiosłowaliśmy na zmianę
z jedną z córek, a dwie pozostałe córki siedziały na dziobie i na rufie. Po drodze wysiadaliśmy na piaszczystych plażach i spędziliśmy wspaniały rodzinny dzień. No i zaiskrzyło.
Posiadasz piękną czerwoną łódź, Twoja osobista?
– Pływam na łódce, którą zbudował dla mnie mój mąż przy wsparciu jednej z warszawskich szkutni. „Bloody Mary”, bo tak się nazywa, jest turystycznym skiffem, na który zabieram cały mój dobytek na kilka dni. Łódka jest pakowna, ale jednocześnie na tyle lekka, że przy pomocy jednej osoby jestem w stanie włożyć ją na dach zwykłego samochodu osobowego i przewieźć, dokąd mam ochotę. „Bloody Mary” zbudowana jest w technologii skin on frame, co oznacza, że drewniane wręgi pokryte są materiałem, dzięki czemu łódka jest lekka.
Przejdźmy do Twoich wypraw, czy jest jakaś, o której chcesz zapomnieć?
– Nie, nie ma takich wypraw. Każda wyprawa jest inna i na każdej zdarza się coś szczególnego i niepowtarzalnego. Jest natomiast takie miejsce, przez które nie lubię płynąć, a jest na mojej trasie do rodzinnego miasta. Mianowicie, moja trasa z Warszawy na obiad do rodziców w Toruniu, wiedzie przez Zalew Włocławski. Trasa z Płocka do Włocławka to około 40 km po zalewie, gdzie brzegi są tak daleko od siebie, że ledwo je widać. Nie widać celu, nie ma nurtu w rzece, za to są sieci. Płynęłam przez zalew już 3 razy i zawsze jest to trasa na zasadzie „zaliczyć i zapomnieć”. Szczęście miałam, bo nigdy nie spotkał mnie tam wiatr. Gdyby był wiatr, to w ogóle nie dałoby się tam przepłynąć moją łódką, bo fala na zalewie może być porównywalna do Zatoki Puckiej. Na Zalewie są takie miejsca, że nie wiadomo, na jaki cel się kierować, żeby płynąć po najkrótszej trasie. Potem widać już zaporę, już myślisz, że to blisko, a to nadal np. 8-10 km…
Czy jest taka, na której myśl uśmiechasz się do siebie?
– Z pewnością największą wyprawą dotychczas była podróż wokół Berlina. Wypłynęłam z Kostrzyna nad Odrą, płynęłam Odrą, potem Kanałem Hawela – Odra, potem przez jeziora koło Berlina, żeby wrócić kanałem Sprewy znów na Odrę i z powrotem do Kostrzyna. Bałam się tej wyprawy. Nie wiedziałam, czy gdzieś nie zabłądzę w gąszczu kanałów. Nie znam niemieckiego, było tam ok. 10 śluz do pokonania, nie wiedziałam, jak będzie z przybijaniem łódką wioślarską w marinach. Wiedziałam, że w Berlinie nie jest bezpiecznie spać na dziko, więc musiałam lepiej planować noclegi. W pierwszej śluzie, a dokładnie na Podnośni Niederfinow, spotkałam niemiecką parę emerytów na wielkiej łodzi motorowej. Trzymałam się ich burty w czasie śluzowania przez podnośnię, i tak się zaprzyjaźniliśmy, że trzeciej nocy, zaproponowali mi nocleg na swoim jachcie! Do dziś mam z nimi kontakt.
Ciekawe sytuacje, które utkwiły w pamięci?
– To niekończące się historie. Trudno wskazać jedną ciekawą sytuację. W tych wyprawach oprócz pokonywania odległości
i zwiedzania, mam bardzo dużo obserwacji przyrody, zwierząt, ale też zachowań ludzkich. Ludzie, których spotykam, są niezwykle przyjaźnie do mnie nastawieni. W zeszłym roku na Warcie, w czasie noclegu koło wsi, przechodnie zaproponowali, że kupią mi wodę w pobliskim sklepie. Przynieśli ją do mojego namiotu. Potem przegadaliśmy jeszcze razem cały wieczór. W tym sezonie, w czasie noclegu na Martwej Wiśle, koło śluzy w Przegalinie, mojego bezpieczeństwa pilnowała grupka mieszkańców przesiadujących pod wiejskim sklepem. Zapytałam w sklepie, czy bezpiecznie będzie tam spać i tak się unieśli honorem, że rano, gdy kupowałam bułki w tym samym sklepie, zapytali, czy wszystko ok. i czy dobrze mnie pilnowali. Po ostatnim śluzowaniu we Włocławku dostałam na telefon swoje zdjęcia „z lotu ptaka”, czyli z wieżyczki śluzowego, innym razem na Pętli Żuławskiej, śluzowy na tyle przejął się tym, że kobieta płynie sama, że napisał do mnie po 2h od śluzowania sms, że prosi, żebym zameldowała, czy dopłynęłam bezpiecznie do celu.
W Berlinie jedną noc spędziłam sama na jachcie poznanych ludzi. Powiedzieli, że nie będę spać w namiocie, tylko na ich jachcie. Gdy dopływałam do Elbląga, spotkałam trenera tamtejszego klubu kajakowego. Płynęliśmy razem kilka kilometrów i zaprosił mnie do klubu, żebym została na nocleg, albo żebym przynajmniej skorzystała z prysznica. A że do noclegu musiałam jeszcze zrobić kilkanaście zaplanowanych kilometrów, skorzystałam z prysznica i miłej pogawędki.
Czyli co rusz, jestem pod opieką dobrych ludzi.
W jaki sposób przygotowujesz się do wyjazdu? Przygotowania, czy żywioł?
– Zdecydowanie się przygotowuję! Czyli studiowanie map, szacowany kilometraż dzienny, żeby wiedzieć, gdzie mniej więcej wypadnie mi nocleg, zwykle mam tylko kilka dni na podróż, więc trasa musi być tak ustalona, żebym mogła w wyznaczonym czasie dotrzeć do domu/samochodu, czy tam, gdzie będę kończyć. Do telefonu wpisuję wszystkie nr telefonów do śluz, kilka dni wcześniej dzwonię do śluz zapytać, czy działają. Niby płynę na żywioł, ale to taki żywioł zaplanowany. Z drugiej strony, płynąc wokół Berlina, miałam zaplanowany jeden nocleg w klubie wioślarskim pod Berlinem, ale okazało się, że nie jestem w stanie z niego skorzystać. Wyznaczono mi, że muszę przybyć na nocleg pomiędzy 16 a 17. I jak tu wstrzelić się w taką godzinę, jeśli chcesz płynąć od 7 rano do 21, a po drodze masz do pokonania np. 6 śluz? Noclegi są zawsze największą zagadką, ale jakoś trzeba je planować. Np. na takiej Biebrzy: tam jest park narodowy. Nie możesz, więc stawać na dziko byle gdzie. Dodatkowo nie ma jak dopłynąć do brzegu, bo wszędzie wokół trzcina. Więc musisz dobić do wyznaczonego pola namiotowego w tym momencie, gdy już wiesz, że do kolejnego nie dopłyniesz przed zmrokiem. A więc płynę niby na żywioł, ale ciągle z mapą w ręku i analizowaniem, ile jeszcze km przede mną.
Jak długi dystans udało się już, mówiąc kolokwialnie zaliczyć?
– W zeszłym sezonie przepłynęłam 3000 km. W tym roku było zdecydowanie mniej, w dużej mierze z powodu bardzo niskiego stanu Wisły, Odry, rzek i kanałów w Niemczech. W sierpniu i wrześniu były pozamykane śluzy dla ruchu turystycznego, a statki towarowe też po kilka dni czekały „na wodę”. Potem było zatrucie Odry… no i w ten sposób sezon nieco się skrócił.
To jak już mówimy o kilometrach, jaka eskapada była najdłuższa?
– Najdłuższą trasą za jednym „podejściem” była pętla wokół Berlina. 5,5 dnia, 330 km. Na kilometry też trzeba patrzeć za każdym razem inaczej. Bo np. Wisłą jestem w stanie przepłynąć 80-90 km dziennie. Pływanie po kanałach i tam, gdzie są śluzy jest inne – 60 km zajmuje cały dzień. Trasa trasie nierówna… najczęściej sprowadza się do tego, że płynę od samego rana, aż do zmroku. Zwykle jest to około 10-12 h wiosłowania z kilkoma przerwami. Większość przerw to takie na szybkie rozprostowanie nóg i załatwienie potrzeb fizjologicznych. Czyli 15-20 minut. Robię też przerwę na obiad, ok. godziny. Często wtedy przypada też kąpiel w rzece. Lubię też, gdy na trasie jest jakieś miasteczko, żeby wysiąść z łódki, pospacerować, kupić lody w lokalnej lodziarni, czy zobaczyć jak ludzie żyją w okolicy.
O czym wiesz, że zapomnieć nie możesz. Takie „żelazne” punkty organizacyjne wyprawy.
– Powerbank, taśma silver tape, krem do rąk, czapka przeciwsłoneczna, białe pieluchy tetrowe – produkt wielofunkcyjny – ochrona przed słońcem na twarz i szyję, na nogi, mokre okłady, szmata do mycia pokładu. Zawsze, gdy dopływam na nocleg, wysyłam mężowi „pinezkę”, gdzie jestem, żeby w razie potrzeby wiadomo było, gdzie wzywać pomoc. Nigdy w czasie podróży nie informuję w mediach społecznościowych, gdzie jestem. To moja zasada nr 1. Płynę sama i muszę myśleć o swoim bezpieczeństwie. Nigdy nie wiadomo, kto czyta mojej wpisy. Dopiero po zakończonej podróży piszę, gdzie byłam. Młodemu pokoleniu może wydawać się to dziwne, ale skoro uczymy nasze dzieci, że nie należy udostępniać lokalizacji wszem i wobec, to trzeba zacząć od siebie i dawać dobry przykład.
Kolejną moją żelazną zasadą jest, że używam rzeki do kąpieli, ale nigdy w niej nie pływam. Czyli myję się i schładzam, ale pomimo tego, że w dzieciństwie trenowałam pływanie, ze względu na to, że jestem sama, cały czas jestem blisko łódki i maksymalnie zanurzona od kolan do pasa w wodzie.
Czy wszystkie wyprawy zaczęłaś i zakończyłaś sukcesem?
– Plany są po to, żeby je w miarę potrzeby zmieniać. A czasami sukcesem jest mądry wybór i zakończenie wtedy, kiedy jest jeszcze bezpiecznie. I podjęcie decyzji o zejściu z zaplanowanej trasy jest często trudniejsze, niż kontynuacja. W zeszłym roku płynęłam z Pisza do Warszawy Pisą i dalej Narwią. To było tydzień przed 1 listopada. Dzień był bardzo krótki. Skończyłam przed czasem, 20 km przed Ostrołęką, gdy wiało tak, że nie mogłam obracać wioseł, płynęłam w czapce uszatce i zimowych rękawiczkach, a woda wlewała mi się do kokpitu do pełna i nie miałam, jak jej odpompowywać, bo znów nalewało się do pełna.
Zawsze to jest jednak jakieś kolejne doświadczenie. Wówczas zadzwoniłam po siostrę, która przyjechała po mnie za Ostrołękę i odebrała.
Czego sobie podróżnik, taki jak Ty nie życzy po drodze?
– Na pewno nie chciałabym awarii typu złamanie wiosła. Wywrotka. Parę razy byłam już blisko takich sytuacji, ale do tej pory zawsze jakoś z tego wychodziłam. Nie chciałabym również niebezpiecznych sytuacji
w nocy. Pocieszam się, że przecież nikt się nie spodziewa, że w namiocie śpi kobieta!
Plany wyprawowe?
– Łaba, Dunaj, Odra z Wrocławia do Szczecina, a przy braku wiatru może od morza. Te trasy mam już dobrze rozpracowane. Zawsze mam kilka planów tras, a którą trasę akurat wybiorę, zależy od czasu, odległości, możliwości logistycznych. Logistyka (zawożenie łódki, odbieranie łódki) gra bardzo dużą rolę. Często szukam jakichś okazji, kogoś, kto mnie podrzuci w jakieś miejsce, albo sam tam jedzie. Pomocni są również znajomi wioślarze – raz koleżanka zawiozła mnie, aż za Augustów skąd popłynęłam kanałem augustowskim, Biebrzą i Narwią. Innym razem kolega pojechał rowerem do Ostrołęki, żeby odebrać mój samochód i ściągnąć mi go do Warszawy. Wioślarze z Opola również zaoferowali, że jak będę płynąć z Wrocławia do Szczecina, to postarają się przetransportować mi samochód na tej trasie. Z kolei dzięki mojej stronie na FB „Bloody Mary – Dziennik Pokładowy”, znalazł się motorowodniak, który podzielił się ze mną wspaniale przygotowanymi locjami tras w Europie.
Mario, serdecznie dziękuję za rozmowę, poznać Cię i móc porozmawiać to ogromna przyjemność. Życzę samych sukcesów na gruncie prywatno-zawodowym oraz trasach wodnych. Żywię nadzieję, do zobaczenia gdzieś przy pomoście.
Redakcja
Fot. Bloody Mary Dziennik Pokładowy